niedziela, 30 listopada 2014

AGATHA CHRISTIE "I nie było już nikogo"

Agatha Christie to bardzo znana i ceniona autorka kryminałów. "I nie było już nikogo", to jedna z jej książek, którą większość z nas kojarzy, zna, albo chce poznać. I ja w końcu znalazłam dla niej czas.

Ta króciutka powieść, to historia o dziesięciu osobach, które przybywają na Wyspę Żołnierzyków otrzymawszy wcześniej zaproszenie od niejakiego U.N. Owena. Wyspa jest maleńka, willa nowoczesna, a gospodarz... a gospodarza nie ma. Bohaterowie są tym nieco zdziwieni, ale chcąc nie chcąc, muszą na niego poczekać, bo z wyspy nie ma się jak wydostać, a łódka, która ich przywiozła dawno odpłynęła. Przy popołudniowej herbacie dzieje się coś dziwnego: z gramofonu płynie oskarżenie o morderstwa popełnione przez zaproszonych gości. Wszyscy są oburzeni, zażenowani, chcą dowiedzieć się, co to wszystko ma znaczyć. I wtedy ni z tego, ni z owego, ginie pierwsze z nich.

Kto zastawił na całe towarzystwo pułapkę? Dlaczego giną w sposób opisany dokładnie w wierszyku "Dziesięciu żołnierzyków"? Kto jest szalonym mordercą? Na te pytania można odpowiedzieć sobie samemu, ale ja nie domyślałam się prawdy ani przez chwilę. 

Kryminałów czytam stosunkowo mało, a jeśli już, to staram się wybierać te najlepsze. Tak jest i w tym przypadku. Agatha Christie porwała mnie w misternie uknutą intrygę, pobawiła się ze mną w ciuciubabkę i trzymała w niepewności do ostatniej chwili. Z przyjemnością dałam się wodzić za nos. 

"I nie było już nikogo" to lektura krótka, ale bardzo treściwa. Akcja, pozornie spokojna, szybko gna ku kolejnym morderstwom skutecznie uniemożliwiając namysł nad tym, kim jest ewentualny morderca. 
Jedynym minusem wynikającym zapewne z objętości książki, jest brak emocjonalnych reakcji u bohaterów. Oczywiście jest strach, paniczny wręcz lęk przed śmiercią, potęgujący się z każdym kolejnym zabójstwem, ale brakowało mi tam jakiegoś poczucia straty, współczucia dla zabitych. Bohaterowie niemal nad każdą śmiercią w tempie natychmiastowym przechodzą do porządku dziennego. Przenoszą trupa do jego pokoju i przestają nieomal o nim myśleć, jakby nie żył co najmniej 10 lat, a nie od 10 minut. 

Ale to tylko taki mały szczegół, który nie psuł mi mocno odbioru książki. Myślę, że każdy, fan, czy nie, Agathy Christie, zatraci się w lekturze i dobrze spędzi przy niej czas.

środa, 19 listopada 2014

ANDRZEJ SAPKOWSKI "Krew elfów"

Andrzej Sapkowski jest nazywany królem polskiej fantasy. Ja za jego książki zabierałam się bardzo długo, nie umiałam się do nich przekonać, ale jak już przyszło co do czego, "Krew elfów" pochłonęłam szybciutko.
Nieco po fakcie zorientowałam się, że lepiej byłoby najpierw przeczytać nowele Sapkowskiego, dzięki którym poznałabym bliżej bohaterów, ale mimo braku znajomości, nie czułam dyskomfortu i całkiem nieźle odnalazłam się w powieści.

Cała fabuła toczy się wokół jednej małej dziewczynki - księżniczki Ciri, uratowanej z rzezi pod Cintrą. Ocalona przez Wiedźmina Geralta zostaje ukryta przed ludźmi, którym może zależeć na jej śmierci, a następnie szkolona w siedzibie Wiedźminów, jako pierwsza w historii kobieta. Do pomocy w edukacji dziewczynki zostają włączone również czarodziejki, okazuje się bowiem, że Ciri ma moc, której nie do końca jest świadoma.
Tymczasem ważą się losy państw i wielu osobom zależy na tym, by na tronie Cintry nie zasiadła jego prawowita właścicielka.

Nigdy nie ograniczam się jeśli chodzi o gatunki książek, natomiast fantasy czytam rzadko. Jeśli jednak już mi się zdarzy, to zawsze jestem zadowolona z lektury. I tak było tym razem. Nie bez przyczyny Sapkowski został nazwany królem - on po prostu świetnie potrafi pisać. Ma dosyć lekki styl, jeśli wyłączyć wszelakie nazwy własne, na których można połamać sobie język. Do tego, w wielu miejscach wplata żartobliwe sytuacje, czy wulgaryzmy rodem z epoki, nadające całości nutkę pikanterii i swoistego klimatu.

Dłużyły mi się tutaj tylko pojedyncze sceny narad, które dla mnie nie wnosiły nic konkretnego do toku fabuły (a może były ważne w ogólnym kontekście, którego nie znam?). Ciekawe były natomiast krótkie notki obrazujące tok nauki Ciri i zarazem upływający czas.
Nie można też nie wspomnieć o mottach poprzedzających każdy rozdział. Widać, że Sapkowski stworzył je sam, są fikcją literacką i pięknie komponują się z fabułą.

Polecam. Fanom fantasy pewnie nie muszę, bo lekturę mają już dawno za sobą, a wszystkim innym, którzy jeszcze się wahają radzę odrzucić uprzedzenia i po prostu spróbować. Myślę, że i wam się spodoba.

wtorek, 11 listopada 2014

JOHN BOYNE "Chłopiec w pasiastej piżamie"

O "Chłopcu w pasiastej piżamie" słyszałam wiele, bardzo długo szukałam też tej książki w bibliotekach. Tematyka holocaustu, choć bardzo smutna, chyba nigdy mi się nie znudzi. W tych książkach zawsze można znaleźć piękne świadectwo czyjegoś bohaterstwa, czyjejś dobroci. Chyba dlatego tak bardzo je lubię.

Dwóch chłopców - Bruno i Szmul. Urodzeni tego samego dnia, miesiąca i roku, 9-letnie dzieci z całkiem różnych środowisk. Bruno nie rozumie, dlaczego ma się wyprowadzić z Berlina i zamieszkać w miejscu, gdzie nie będzie się z kim bawić i nie będzie tej fajnej poręczy do zjeżdżania. Tata Bruna to poważny człowiek, komendant, któremu Furia powierzył nowe zadanie. A Furii się nie odmawia. Cała rodzina ląduje więc w Po-świeciu, a z okien widać jakiś dziwny świat ogrodzony płotem z drutu kolczastego. Gdy chłopiec ma już dosyć samotności, wybiera się na wycieczkę wzdłuż zabezpieczenia. Tam, po drugiej stronie, spotyka Szmula. I postanawiają się zaprzyjaźnić. 

Bruno i Szmul. Tak wiele ich różni. Bruno do tej pory mieszkał w 3-piętrowym domu, z masą służących. Nie wiedział co to wojna, nie rozumiał jej rozmiaru, w ogóle nie przyjmował jej do wiadomości. Za to Szmul, mały Żyd, musi borykać się z głodem, brakiem mamy, okrucieństwem żołnierzy i więzieniem. Chłopcy postanawiają się zaprzyjaźnić, bo oboje czują się samotni, oboje potrzebują siebie nawzajem. I choć Bruno nie do końca rozumie jak straszne życie wiedzie Szmul, to w ostatecznym rozrachunku jest z nim całym sercem, do końca.

"Chłopiec w pasiastej piżamie" nie jest długą historią, ale na swoich kartkach zawiera tak wiele dziecięcych emocji, ufności i uczucia, że nie sposób nie zapłakać przy jej końcu. Narracja prowadzona jest przez Bruna, cała sytuacja, w której się znalazł i niemożność jej zrozumienia, co samo w sobie tłumaczy słowa Furia i Po-świecie, których dziecko nie potrafi prawidłowo wymówić i nie wie, co się z nimi wiąże.

Niesamowita książka, którą można, a nawet trzeba przeczytać od początku do końca bez ani jednej przerwy. Powieść, która wstrząsa czytelnikiem, o której nie sposób zapomnieć. O tym, że nie ma lepszych i gorszych, o tym, że liczy się tylko człowiek. Wreszcie o tym, że każdy z nas zasługuje na jednakowe traktowanie. I o wielkiej przyjaźni aż do śmierci.

poniedziałek, 3 listopada 2014

MARIA DĄBROWSKA "Noce i dnie. Tom IV"

To już ostatnia część "Nocy i dni" (tak, więcej nie będę was męczyć ;)). Czas spędzony przy lekturze raz wspominam lepiej, raz gorzej, na pewno jednak go nie żałuję. Na okładce widnieje napis "Klasyka polska", który jednym wyjaśnia wiele, a drugim nic. Dla mnie klasyka jest swego rodzaju wyzwaniem - czy mi się spodoba? czy powinna? czy zrozumiem, co autor miał na myśli?

"Noce i dnie" to, z jednej strony, saga rodzinna, z drugiej zaś, coś głębszego, przez co czasem ciężko jest przebrnąć. Tom czwarty zawiera w sobie spore partie dotyczące sytuacji społeczno-politycznej w przedsionku wojny. Dużo tu sporów pomiędzy bohaterami, mów patriotycznych i narodowo-wyzwoleńczych, pracy na rzecz kraju. Sama rodzina Niechciców musi ustąpić pola, ich losy ciągle toczą się na łamach powieści, ale mam wrażenie, że autorka chce czytelnikowi zwrócić uwagę głównie na patriotyzm i wykorzystuje w tym celu osobę Agnieszki - najstarszą córkę Niechciców. 

Przyznam szczerze, że polityka mało mnie interesuje, wojny znam jedynie z lekcji historii, więc długie na kilka stron dywagacje na te tematy czasem nudziły mnie wręcz na śmierć, odciągały od głównej fabuły, oddalały od bohaterów. Do Niechciców, chcąc nie chcąc, mocno się przywiązałam, polubiłam histeryczną naturę Barbary, znielubiłam Tomaszka za jego lekkomyślność, kibicowałam Agnieszce i wstydziłam się za Emilkę. Tak, i było mi smutno z powodu Bogumiła. Ciekawa to była rodzina, prosta, z kłopotami na głowie, ale zawsze optymistycznie patrząca w przyszłość. Miło mi było ich poznać.

sobota, 1 listopada 2014

CHARLOTTE BRONTE "Shirley"

O siostrach Bronte słyszał pewnie każdy. Ich proza przenosi czytelnika w odległe czasy, gdzie kobiety zajmowały się dzierganiem, a mężczyźni utrzymaniem rodziny. Jedni uwielbiają te historie, drudzy okropnie się przy nich nudzą, a ja dotychczas byłam gdzieś pośrodku.

Rzecz dzieje się w małej miejscowości w północnej Anglii. Swoją fabrykę tkanin otwiera tam przyjezdny Robert Moore. Czasy nie są przychylne dla przedsiębiorców, Moore chce sprowadzić do swojego przybytku nowoczesne maszyny, które pomogą w produkcji i zastąpią człowieka... no właśnie, a ów człowiek zostanie bez pracy i grosza by wyżywić swoją rodzinę. Tym sposobem mężczyzna ściąga na siebie masę kłopotów i wrogów.

Równocześnie czytelnik poznaje wątek dotyczący kuzynki przedsiębiorcy, skromnej i zakochanej w nim po uszy Caroline Helstone oraz jej przyjaciółki, pięknej, szalonej i bogatej Shirley Keeldar. 

"Shirley" to tomiszcze sporych rozmiarów, mieści więc w sobie wielu bohaterów i ich historie. Jest to powieść obyczajowa, nie ma w niej więc wielu zwrotów akcji i mocnej dynamiki. Ma za to coś innego, potrafi zaciekawić czytelnika, sprawić, by spędził przy niej dużo czasu, czytając, odpoczywając, rozluźniając się. Nie jest lekturą nudną, jak się początkowo obawiałam, losy bohaterów są ciekawe, a także poprzeplatane ze sobą, dzięki czemu na bieżąco dzieje się coś interesującego. 

Postaci w powieści są bardzo różne, mamy skromniutką i cichą Caroline, która nie potrafi wziąć spraw w swoje ręce, co często doprowadza ją do choroby. I z drugiej strony jest Shirley, bardzo odważna, przebojowa i nie bojąca się wyrażać swojego zdania, nawet w kwestiach, o których kobiety w ówczesnych czasach nie przodowały. Dodatkowo pojawiają się zarozumiali wikarzy, z pozoru zimny i nieczuły Robert i wielu, wielu innych.

Nigdy nie przepadałam za tego typu historiami, nużyły mnie, zachowanie bohaterów (wynikające z pewnością z racji czasów, w których żyli) było dla mnie głupie i infantylne. Czytając "Shirley" nie doszłam do takich wniosków, mogę śmiało powiedzieć, że autorce udało się mnie oczarować.