piątek, 26 grudnia 2014

JANUSZ LEON WIŚNIEWSKI, IRADA WOWNENKO "Miłość oraz inne dysonanse"

Kiedyś, dawno temu przeczytałam "Samotność w sieci" i zakochałam się w tej książce. Ktoś mi później napisał, że powtórna lektura tej książki uświadamia nam jej wszystkie defekty. Więc do tej pory nie odważyłam się do niej wrócić, bo chcę ją zapamiętać, jako tą wspaniałą.

"Miłość oraz inne dysonanse" wypożyczyłam z chęci przeżycia z bohaterami dobrej historii. Może okrutnie smutnej i chwytającej za serce. Takiej, której się nie zapomina.
Znów mamy dwoje bohaterów, tak jak dwoje jest autorów tej książki. Struna, to z pochodzenia Polak, przebywający pewnego rodzaju załamanie psychiczne. Mężczyzna rozpamiętuje utraconą, zdradzoną miłość i muzykę, która tkwi w nim głęboko, i po którą boi się sięgnąć. Anna, to Rosjanka, która żyje w nieszczęśliwym małżeństwie. Jej mąż jest zimny jak lód i nie rozumie jej potrzeb i pragnień.
Dwie spragnione uczucia osoby, które w końcu się ze sobą spotykają i zakochują w sobie szaleńczo, beznadziejnie, słuchając muzyki klasycznej.

Czy ta powieść spełniła moje oczekiwania? Owszem, jest o miłości, wszyscy bohaterowie książki mają o niej bardzo dużo do powiedzenia i to chyba jest mój główny zarzut. Powiecie, sama chciała, a teraz narzeka. Chciałam, ale chyba nie w takiej ilości. Uczucie może być piękne, ale i beznadziejne na milion różnych sposobów. I te milion sposobów chyba chcieli opisać Wownenko i Wiśniewski. Po jakimś czasie zaczyna się odczuwać przesyt. Smutek po prostu przytłacza i chce się zaprzeczyć, że przecież nie zawsze historie miłosne kończą się źle.

Czytałam tę książkę ponad pół roku temu, a dopiero teraz zebrałam się żeby napisać recenzję. Mogę więc śmiało powiedzieć, że tej historii szybko się nie zapomina i jakaś jej część w człowieku zostaje. Jak niewyjęta z palca drzazga... i jak ślady po złamanym sercu.

środa, 24 grudnia 2014

Wesołych Świąt!


Kochani, czegóż mogę życzyć, skoro wszystko już zostało powiedziane? :)
Świąt w gronie rodzinnym, wśród masy prezentów, dobrego jedzenia i uśmiechu.
Szampańskiej zabawy Sylwestrowej, która będzie idealna i bez wpadek.
Spokoju, czasu na relaks i odpoczynek. 

Żeby wena was nie opuszczała i żeby chciało wam się pisać, bo to dzięki wam ciągle poznaję nowe książki, które już na zawsze pozostaną częścią mnie.

A sobie życzę wytrwałości i systematyczności. I nowego regału na książki, bo ten który mam już od dawna stoi zapełniony :).

Wesołych Świąt, wasza Mani.

poniedziałek, 22 grudnia 2014

ERIC-EMMANUEL SCHMITT "Intrygantki"

Biorąc do ręki "Intrygantki", nawet przez myśl mi nie przeszło, żeby zajrzeć, w jakiej formie książka została napisana. Założyłam, że powieść i już. Wyobraźcie sobie więc moje zdziwienie, gdy okazało się, że to... dramat.

Eric-Emmanuel Schmitt postanowił zabrać swoich czytelników w podróż do odległych czasów i przypomnieć im o sławnych postaciach: Don Juanie, Freudzie, czy mitycznym Charonie. 
Najdłuższa i dominująca jest zdecydowanie opowieść o Don Juanie i procesie, w którym ten jest stroną oskarżoną. Sprawa dotyczy uwodzenia i porzucania niewinnych dziewcząt. Stroną oskarżającą są oczywiście tytułowe Intrygantki.

Autor w bardzo trafny sposób oddał klimat dawnych czasów, odpowiednio dobrał język oraz dopasował didaskalia. Czytało mi się... dziwnie, choć nie mogę jednoznacznie stwierdzić, czy w pozytywnym, czy negatywnym tego słowa znaczeniu. Nigdy nie przepadałam za dramatami, ciężko mi odczytywać ich znaczenia, te jednak były nowatorskie i ciekawe.

Troszkę szkoda, że trzy pozostałe teksty potraktowane zostały nieco po macoszemu. Może nie do końca potrafiłam wczuć się w ich klimat, a może zwyczajnie mnie nie zainteresowały. Każda opowieść mocno się różniła, dotyczyła innych czasów, innych światów, zawsze jednak znalazła się tam jakaś intrygantka. 

Schmitt zaskoczył mnie całkiem inną formą pisarstwa i muszę przyznać, że według mnie, jest to duży pozytyw, bo w dramacie autor czuje się jak ryba w wodzie, o czym świadczyć mogą trzy Nagrody Moliera, które za ową książkę otrzymał.

sobota, 20 grudnia 2014

WILLIAM GOLDING "Władca much"

O książce Wiliama Goldinga słyszałam już bardzo dawno temu, ale do tej pory kojarzyła mi się, dość głupio zresztą, z kreskówką i Czesiem w roli głównej. Ostatnio zabrałam się za zdobywanie powieści, które na mojej liście czytelniczej widnieją od lat i w końcu udało się dorwać i "Władcę much".

Głównymi bohaterami książki Goldinga są mali chłopcy, którzy przetrwali katastrofę samolotu i wylądowali na bezludnej wyspie. Przeżyły tylko dzieci, które muszą się odnaleźć w nowej sytuacji i po prostu przeżyć. Wraz z rozwojem fabuły czytelnik obserwuje jak chłopcy sobie radzą, jak rozwiązują kwestię władzy w grupie, ale też jak pod wpływem stresu i bezsilności zmieniają się ich charaktery.

Powieść jest stosunkowo krótka, ale za to niesamowicie hipnotyzująca. Golding potrafi wprowadzić odbiorcę w swego rodzaju trans, zaszokować go, przerazić. Choć powieściowe wizje często są urojeniami chłopców, to z biegiem czasu zmieniają młodych bohaterów w chore istoty, których jedynym instynktem jest ten, żeby przeżyć.

"Władca much" jest momentami wręcz przerażający. Autor stworzył wyspę okrytą aurą tajemniczości, niebezpiecznego rytuału i psychozy. Jeszcze mocniej działa to na wyobraźnię, jeśli podkreślić, że na wyspie znajdują się tylko dzieci, które kojarzą się z niewinnością, a nie grą na śmierć i życie.

Powieść Williama Goldinga to bardzo dobra książka, którą zwyczajnie warto poznać. Ale myślę, że trzeba mieć na nią odpowiedni nastrój, bo to, co wydaje nam się zabawą, szybko zyskuje tam miano jednego z najmroczniejszych koszmarów.


wtorek, 16 grudnia 2014

NATE KENYON "Diablo III. Nawałnica światła"

Ilekroć decyduję się na przygarnięcie książki o grze, bądź czymkolwiek o czym nie mam zielonego pojęcia, zastanawiam się co mną kieruje. Zazwyczaj jest to jakieś widzimisię, tym razem jednak sprawa była nieco łatwiejsza, gdyż moja przyjaciółka baaardzo chciała tę książkę mieć. Tylko, że ja, w przeciwieństwie do niej, nigdy nie grałam w Diablo.

Najwyższe Zło zostało pokonane, Niebiosa odrodziły się, a Archanioły zdecydowały się strzec Czarnego Kamienia Dusz w swoim królestwie. Ta decyzja może mieć tragiczne skutki, co zdaje się zauważać jedynie Tyrael - Archanioł Mądrości. Jego decyzja jest nieodwołalna i nie spotyka się z przychylnością braci - anioł odrzuca skrzydła i jako człowiek schodzi na ziemię. Jego celem jest zebranie grupy nefalemów, którzy będą mieli dość siły i odwagi, by wraz z nim udać się do Niebios i wykraść szerzący zło kamień. Misja jest niebezpieczna i może sprowadzić śmierć na nich wszystkich.

Co mnie troszkę zdziwiło, to bardzo długi opis z tyłu okładki. Może jest to specjalna wskazówka dla takich laików jak ja, z drugiej jednak strony, zapalony gracz, dowie się z niej aż za dużo. Ja, jak już wspomniałam, nie należę do tej grupy i początkowo czytanie szło mi jak po grudzie. Nie znałam głębszego kontekstu, nie wiedziałam kim są bohaterowie... w ogóle nie wiedziałam nic. Na szczęście wraz z biegiem akcji zorientowałam się o co toczy się walka i wciągnęłam w lekturę. Byłabym nawet skłonna zaryzykować i spróbować zagrać w Diablo, a to już coś, bo jedyne w co gram, to kulki.

Rozdziały w książce są krótkie i naładowane napięciem i emocjami. Nie ma pustych fragmentów, w których nic się nie dzieje. Każdy rozdział to zadanie, które trzeba jak najszybciej wykonać. Całość została opakowana w dobrą fabułę, która jasno charakteryzuje każdą z postaci oraz wskazuje na ich wzajemne relacje. Ze wszystkich postaci najbardziej polubiłam Zayla, nekromantę i jego gadającą czaszkę Humbarta. Miał w sobie spokój i wielką mądrość, której czasem brakowało innym uczestnikom wyprawy. A jego towarzysz Humbart był po prostu ciekawym dodatkiem, który wzbudził we mnie pozytywne odczucia.

Po przemęczeniu tych kilku pierwszych rozdziałów śmiało mogę powiedzieć, że książka mi się podobała. Spodoba się zatem na pewno wszystkim graczom, którzy odnajdą się bez trudu w świecie przedstawionym i może troszkę poszerzą swoje horyzonty, jeśli chodzi o literaturę.

Za książkę dziękuję Pani Iwonie Wodzińskiej z Insignis :)

wtorek, 9 grudnia 2014

JACEK GETNER "Pan Przypadek i korpoludki"

To już trzecia część przygód detektywa-jasnowidza Jacka Przypadka. Do tej pory ukazały się "Pan Przypadek i trzynastka" oraz "Pan Przypadek i celebryci". Obie książki spodobały mi się na tyle, że byłam ciekawa czym tym razem zaskoczy mnie autor.

Pan Przypadek jest postacią charakterystyczną i specyficzną. Najczęściej widuje się go w dresie i w biegu, gdyż intensywnie trenuje do maratonu. Pomiędzy treningami rozwiązuje zaś sprawy tajemniczych morderstw, zniknięć, ewentualnie konsumuje słodycze u sąsiadki Bamber. Jest szybki, inteligentny i... bardzo denerwujący, jak utrzymują niektórzy.

Tym razem motywem przewodnim historii są różnej maści korporacje. Tajemnicza śmierć bogatego prezesa, skandal wywołany paleniem papierosów konkurencyjnej firmy i przywłaszczenie własności intelektualnej. Brzmi poważnie i skomplikowanie, ale to bułka z masłem dla Jacka Przypadka. W końcu ludzie są "banalnie przewidywalni". 

Jacek Getner, kolejny raz dał z siebie wszystko - jest zabawnie, oryginalnie i swojsko Przypadkowo. Ostatnim razem nie miałam żadnych zastrzeżeń do lektury, tym razem jednak będę musiała trochę pozrzędzić. Może to kwestia tego, że głównego bohatera znam już dosyć dobrze, a może tego, że on cały czas ewoluuje i jest tylko lepszy. I szybszy w tym co robi. Tak szybki, że potrafi rozwiązać sprawę morderstwa w kilka godzin. Nawet jak na literacką fikcję, troszkę za szybkie to tempo. 

Poza tym raczej czepiać się nie będę. Pochwalę za to cudownie prześmiewczy charakter książki. Autor pokazuje bohaterów, którym woda sodowa już dawno uderzyła do głowy. Takich, którzy swoją niewinnością operują jak tarczą i skafandrem ochronnym. Takich, którzy są tak w nią zapatrzeni, że nie widzą, że prawdziwa niesprawiedliwość rodzi się tylko i wyłącznie w ich głowach. Całe szczęście, że znajdzie się taki Jacek Przypadek, który wie, jak sobie z "grubymi rybami" radzić.

Czekam na kolejną część. Zapowiada się iście kosmicznie.

Za egzemplarz serdecznie dziękuję autorowi :)

wtorek, 2 grudnia 2014

WOJCIECH JAGIELSKI "Wypalanie traw"

Wojciech Jagielsk jest wielokrotnie nagradzanym pisarzem, korespondentem wojennym i publicystą. Jego książki łączą w sobie reportaż z powieścią, dzięki czemu świetnie się je czyta i łatwo zapadają w pamięć.

"Wypalanie traw" wpadło mi w ręce dzięki mojej Pani promotor na studiach. Uznała, że jeśli interesuje mnie tematyka rasizmu i nietolerancji, to książka Jagielskiego spełni moje oczekiwania. Nie myliła się. 

Miasteczko Venterstorp od zawsze rządzili biali Burowie. Czarni mieli tam swoją dzielnicę i byli traktowani jak niewolnicy, bo chcąc mieć pracę, musieli zgadzać się na wszelkie warunki białych farmerów. Czasy mają się zmienić, gdy do władzy dochodzi wypuszczony z więzienia Nelson Mandela. Koniec z apartheidem, rządy przejmuje czarnoskóra większość miasteczka. Jest to jednak przejście tylko pozorne, bo w Ventersdorpie tak na prawdę, choć nieoficjialnie władzę sprawuje Eugene Terre'Blanche, samozwańczy generał, który u czarnych budzi paniczny lęk i który nigdy nie pogodzi się z ich rządami. Ale co się stanie, gdy dwóch czarnych zmęczonych czekaniem na zaległą wypłatę zbuntuje się i zabije słynnego przywódcę?

Miejsce akcji, Ventersdorp, to małe miasteczko, w którym zatrzymał się czas, i w którym każdy obcy traktowany jest jak intruz - o ile ktoś obcy w ogóle się tam pojawi. Mieszkańcy Ventersdorpu nie są przychylnie traktowani w innych miejscowościach, gdyż zła sława Terre'Blanche'a sięga daleko i wzbudza uczucie lęku podszytego szacunkiem. 

Jagielski pisze swoją książkę bardzo obiektywnie, nie ocenia niczyich działań, nie stara się też ich zrozumieć. To po prostu przedstawienie przykrych i niewygodnych faktów, o których rzadko rozmawia się na forum. "Wypalanie traw", to opowieść o czarnych, których nikt nie słucha i mało kto szanuje, pomimo praw, jakie im przysługują. To historia o człowieku, który żył dla urojonej ideologii, dla którego czarni, to zło, którego trzeba się wystrzegać, które należy tępić.
Wreszcie "Wypalanie traw", to historia o rozczarowaniu ludzi, którzy w rewolucji pokładali wielkie nadzieje, i którzy srodze się zawiedli, bo nadal nikt nie traktował ich poważnie. Nadal nic się nie zmieniło.

W książce uderzyło mnie przede wszystkim to, jak Burowie mówili o swoich pracownikach, że to złodzieje, że są leniwi, że niczego nowego nie chcą się nauczyć, a zarabiać chcieliby dużo. Wydawało mi się to mocno przesadzone, wywołane jakimś stereotypem. Wszystko do momentu, gdy zauważyłam, że to nie są wymysły ludzi i przynajmniej część oskarżeń jest najczystszą prawdą. Okropnie mnie to rozczarowało, ale czy powinno? 

"Wypalanie traw", to świetnie napisana relacja z pobytu Jagielskiego w Ventersdorpie. Tak dobra, że wydaje się być literacką fikcją, z drugiej strony ciągle przypominająca czytelnikowi, że wszystko, co w niej opisane, działo się naprawdę. Polecam. Musicie ją przeczytać.