środa, 31 sierpnia 2011

MICHAIŁ BUŁHAKOW "Mistrz i Małgorzata"


„Mistrz i Małgorzata”, to jak wiadomo szkolna lektura. Każdemu z was poleciłabym jednak przeczytanie we własnym zakresie, wiadomo, bowiem, że jak się kogoś przymusi do przeczytania czegokolwiek, to nie ma z tego za dużo radości i przyjemności. Każdą książkę, można w ten sposób skreślić, choćby nie wiadomo jak dobrze napisana i ciekawa była.

Patrząc na tytuł można odnieść wrażenie, że wymienieni w tytule Mistrz i Małgorzata, to główni bohaterowie. Ze swojej strony mogę powiedzieć, że nic bardziej mylnego. Bohaterów jest co nie miara, więc ci tytułowi siłą rzeczy występują dosyć epizodycznie. Wszystko zaczyna się na Patriarszych Prudach, gdzie do rozmowy Berlioza i Bezdomnego wtrąca się dziwny jegomość, bardzo dobrze znający historię Jezusa i przepowiadający Berliozowi jego śmierć pod kołami tramwaju. Berlioz, uznając mężczyznę za obłąkanego, każe Bezdomnemu mieć na niego oko, sam tymczasem biegnie zawiadomić milicję… i zostaje pozbawiony głowy przez tramwaj. Od tego momentu w Moskwie zaczynają się dziać dziwne rzeczy, znikają ludzie, wybuchają pożary. Wszystko to za sprawą tajemniczego jegomościa Wolanda i jego dziwnej świty, do której należy Korowiow, wysoki mężczyzna w binoklach z pękniętym szkłem, Behemot, ogromny kot jeżdżący tramwajami i Azazelo, mały człowieczek z bielmem na oku.
Moim ulubionym bohaterem był, jak można się troszkę domyślić, Behemot, kot o rozmiarach, co najmniej nadnaturalnych, który ciągle płatał figle, myślał, co by tu zmajstrować, uciekał przed pościgami i dawał wszystkim do wiwatu. Bez niego lektura byłaby o wiele nudniejsza.

Jak widzicie, książka zapowiada się, co najmniej ciekawie, taka zresztą właśnie jest. Czyta się szybko, utrudnieniem są może tylko nazwiska bohaterów, które pochodzą oczywiście z języka rosyjskiego. Denerwowało mnie to bardzo, ale cóż zrobić, skoro o Moskwie, to i rodzimie powinno być. Po jakimś czasie na szczęście można się przyzwyczaić.

Osobiście czytałam wydanie Gazety Wyborczej. Muszę pochwalić wydawców, którzy odwalili kawał dobrej roboty, książka wygląda ładnie, schludnie, dobrze się ją czyta i jest przejrzysta. Aż strach pomyśleć, co by było gdybym musiała zadowolić się wydaniem, które serwowała nasza szkolna biblioteka.

Jak już mówiłam na początku, polecam przeczytanie we własnym zakresie i odrzucenie w swojej świadomości jakąkolwiek myśl, jakoby książka ta była lekturą szkolną.

sobota, 27 sierpnia 2011

JOHN IRVING "Ostatnia noc w Twisted River"


John’a Irving’a poznałam już dawno temu przy okazji czytania „Świata według Garpa”. Uznałam, że już najwyższy czas zabrać się za kolejną pozycję z jego dorobku, a ta, jakiś czas temu była bardzo chwalona i rozchwytywana.

Opowieść rozpoczyna się dosyć niefortunnie, bo od śmierci. Podczas spływu kłód na rzece Twisted River, ginie 15-letni Angel. Nie on jednak gra w tej historii pierwsze skrzypce, choć jakąś tam rolę odegra na pewno. Głównymi bohaterami są kucharz Dominic Baciagalupo i jego 12-letni syn Daniel. W wyniku nieszczęśliwej pomyłki, muszą jak najszybciej opuścić Twisted River. Odtąd ich życie, to jedna wielka ucieczka. Z poprzednim życiem łączą ich tylko listy od starego przyjaciela Ketchuma. Ich tułaczka po świecie trwa w sumie ponad 50 lat. Aż trudno uwierzyć, jak zmienia się przez ten czas ich życie. Mamy okazję zobaczyć cały proces dorastania małego Daniela, który pod koniec książki jest już dorosłym mężczyzną z potężnym dorobkiem wspomnień i doświadczeń. Momentami książka przybiera charakter retrospekcji. Co ciekawe, można również zauważyć, że sam Irving identyfikuje się po części z synem Dominica. Świadczy o tym chociażby ostatni rozdział książki.
Jako, iż Dominic jest kucharzem, przez książkę przewija się wiele opisów potraw, które nasz bohater z zamiłowaniem przygotowuje. Aż ślinka cieknie, szkoda, że nie ma na końcu przepisów, bo chętnie bym coś z tego upichciła.
Moim ulubionym bohaterem został bezsprzecznie Ketchum, stary flisak o ostrych poglądach i trzeźwym podejściu do życia. „Tylko Ketchum może zabić Ketchuma” – to zdanie w stu procentach oddaje to, kim był mężczyzna. Jest też zadziwiająco trafne, o czym każdy z was może się przekonać, czytając powieść.
Książka podobała mi się przede wszystkim, dlatego, że była bardzo zaskakująca, ciągle coś się w niej działo. Nie sądziłam, że życie można spędzić w ciągłym ryzyku, okazało się, że to możliwe, że nawet, gdy wydawało mi się, że bohaterowie są całkowicie bezpieczni, to okazywało się, że wcale tak nie jest.
Pozytywnym zaskoczeniem dla mnie był fakt, że można ująć los rodziny na przestrzeni 50 lat i zrobić to tak dobrze, że ani się obejrzałam, a kończyłam czytać. Chyba pierwszy raz czytałam coś w tym rodzaju, więc cieszę się, że się nie zawiodłam.

Kolejny raz nie zawiodłam się również na samym Irvingu, więc nie będzie to ostatnia jego powieść, po jaką sięgnęłam. Was zachęcam, myślę, że wielu osobom spodoba się styl pisarza.

środa, 24 sierpnia 2011

MARY ANN SHAFFER I ANNIE BARROWS „Stowarzyszenie Miłośników Literatury i Placka z Kartoflanych Obierek”


Z ciekawostek, Panie Shaffer i Barrows są rodziną. Pani Barrows zasłynęła już wcześniej z książek dla dzieci, natomiast „Stowarzyszenie…”, to powieściowy debiut jej cioci. Zastanawiało was kiedyś, jak dwie osoby mogą napisać tak spójną książkę? Mnie bardzo, chętnie bym się tego dowiedziała, posiedziała w głowach pisarek i zobaczyła, jak to wszystko zaskakuje. Być może właśnie więzy krwi sprawiły, że autorkom udało się napisać tak dobrą i pełną ciepła, pomimo poruszanych tematów, historię.

Książka napisana jest w formie listów, głównie pomiędzy Juliet Ashton, a Dawsey’em Adamsem, który przypadkowo ma w swoim posiadaniu egzemplarz książki, należący wcześniej do kobiety. Juliet z zawodu jest pisarką, nic, więc dziwnego, że korespondencja z Dawsey’em, a później i z innymi mieszkańcami jego wyspy Guernsey, wyzwala w niej chęć napisania o ich losach książki. Tak oto zaczynamy czytać o wielu ciekawych epizodach z życia wyspy okupowanej wtedy przez Niemców. Niektóre z historii są smutne, w końcu, to czas wojny, niepokoju, bólu. Inne, wręcz tętnią życiem, radością, można się przy nich uśmiechnąć. Przy tym zauważalne jest to, że ludzie okupowani nie mają czasu na żal, cieszą się życiem takim, jakie jest, biorą pełnymi garściami żeby potem nie żałować, że nie mieli okazji zrobić czegoś więcej.
Niektórych bohaterów wprost nie da się nie lubić. Isola, mała Kit, poczciwy Dawszy, czy najlepsi przyjaciele Juliet, Sophie i Sydney. Są też inni, którzy nie budzą ni krzty sympatii, jak np. adorator Juliet, Mark V. Reynolds (zauważyliście, że czarne charaktery, zazwyczaj mają takie pompatyczne nazwiska?), czy Pani Adelajda Addison, dewotka, która żyje w świętym przekonaniu, iż każdego należy ewangelizować i pouczać, co nigdy nie wychodzi jej tak, jak wychodzić powinno.

Czyta się naprawdę ekspresowo, książka jest napisana z poczuciem humoru, często można się przy niej uśmiechnąć, a uczucia, które wywiera na czytelniku, mnie samą mocno zdziwiły. Razem z Juliet, potrafiłam się śmiać, płakać, dzieliłam jej troski z mieszkańcami Guernsey.
Sugerowanie się tekstem z okładki, tym razem jest bardzo trafnym krokiem, wprowadzi was też w powieść i da namiastkę tego, co znajdziecie w środku.
Cieszę się, że miałam okazję przeczytać i jestem pewna, że o „Stowarzyszeniu…” nie zapomnę prędko, a i pewnie do niego wrócę. Polecam miłośnikom książek o cieple, ludzkiej dobroci, poświęceniu, ale także tym, którzy lubią sprawy trudne, które tutaj zostają obrócone tak, iż wydają się błahostką.

poniedziałek, 22 sierpnia 2011

ANDRZEJ PILIPIUK "Kroniki Jakuba Wędrowycza"


Jakiś czas temu Pan Pilipiuk zasłynął swoimi „Kronikami Jakuba Wędrowycza”. Ja nie do końca byłam do nich przekonana, okładka wydawała mi się dziwna, poza tym, czemu miałabym chcieć czytać o jakimś dziwnym wieśniaku z nieciekawą miną? Mimo to wypożyczyłam… i w ogóle nie żałuję, bo wymieniony wcześniej wieśniak dostarczył mi nie lada rozrywki.

Jak dla mnie, główny bohater – Jakub Wędrowycz, nie dość, że jest alkoholikiem jakich mało, to jeszcze ma iście końskie zdrowie. Ja, po jednej porcji alkoholu, który on pił hektolitrami, chyba bym się przekręciła. Kto bowiem, mając lat 90 wypija tyle, że poziom promili we krwi waha się w granicach dwunastu? Tak, tak mili państwo, Jakub, to chłop niezwykły.
Dołóżmy do tego fakt, że tytułowy bohater jest szanowanym egzorcystą, który wykurzy z domostwa każdego ducha i nie ma z tym absolutnie żadnych problemów. Mieszanka dosyć egzotyczna, rzekłabym.
Jakubowi przytrafiają się różne dziwne rzeczy – łowi złotą rybkę, jego trzoda chlewna przemawia ludzkim głosem, a później rozpoczyna budowę dziwnych urządzeń, których Wędrowycz obsługiwać nie umie.

Przy tej książce zdecydowanie nie da się nudzić. Ja, bardzo dobrze się przy niej bawiłam. Zupełnie nie przeszkadzały mi wulgaryzmy, których w książce było dosyć dużo. Drażnił mnie troszeczkę język wioskowych postaci, bo niektórych słów zwyczajnie nie rozumiałam, ale jest to na pewno jakieś urozmaicenie w powieści.
Każdy rozdział, to odrębna opowieść z życia Jakuba. Zazwyczaj znamy bohaterów, którzy występowali już we wcześniejszych rozdziałach, większość z nich, to kumple od kieliszka Wędrowycza. „Nowi” bohaterowie, występujący sporadycznie, to zazwyczaj przejezdni. Możecie mi wierzyć lub nie, ale przez Wojsławice, przejezdnych przewija się wielu. I opuszczają je w różnym stanie…
Z mojej strony mogę powiedzieć, że na pewno sięgnę po inne części, a wam polecam.

piątek, 19 sierpnia 2011

ANNA WALCZAK "Spalona róża"


A oto i moje kolejne spotkanie ze sławną już akcją „Włóczykijka”. Kolejny raz wspomnę, że cieszę się, iż biorę w niej udział, gdyż poznaję książki, których pewnie nie wzięłabym do rąk, gdyby nie akcja. Przejdźmy jednak do książki.

Pierwsze, co rzuciło mi się w oczy, gdy wzięłam do rąk „Spaloną różę”, to tekst z tyłu okładki informujący o wieku autorki. Ania Walczak, ma, bowiem tylko 14 lat, więc debiutowała bardzo młodo. Pisać zaczęła na blogu, jest to jej pasja, która pozwoliła jej spełnić marzenie i wydać swoją własną książkę. Po takim wstępie, nastawiłam się dosyć sceptycznie, zawsze podchodzę tak do pozycji pisanych przez młodych autorów.

Fabuła jest dosyć oryginalna. Medison Carmen umawia się ze swoim wrogiem sprzed lat, Danielem Brooginsem, by zaproponować mu… małżeństwo. Decyduje się na ten krok, gdyż jest biedna, regularnie bije ją ojciec i dla nikogo nic nie znaczy. Daniel ma zapewnić jej byt, tylko tyle od niego oczekuje. Propozycja jest o tyle kusząca, że mężczyzna ostatnio założył się o dużą sumę, że się w końcu ustatkuje, w co nikt nie wierzy. Czy największym wrogom uda się zamieszkać pod jednym dachem i nawzajem się tolerować?
Czyta się szybko i przyjemnie, ale cała historia jest nieco naiwna i mocno naciągana. Daniel praktycznie od razu zgadza się na ślub, wiele sytuacji jest przewidywalnych, choć autorka, co rusz wplata jakiś nowy wątek, aby swoją powieść nieco urozmaicić. Fabuła jest dobra, myślę też, że mało powtarzalna, do tej pory nie spotkałam się z takim pomysłem.
Zakończenie niestety przewidywalne, choć przez chwilkę zastanawiałam się nad tą mroczniejszą opcją. Sam finał został wpleciony dosyć niefortunnie, w ogóle nie pasował mi do całości książki, wyrósł tam, jakby go ktoś przekopiował z innej książki. Do tego, wydawał mi się niedopracowany, taki troszkę na odczep.

„Spaloną różę” klasyfikuję jako dobre czytadło na wypełnienie sobie czasu. Osobiście, czytałam w pociągu, zajęło mi to około 3 godzin, więc jak widać, lektura wciąga. Ponadto dużo w niej dialogów, opisy są raczej zminimalizowane, na szczęście w niczym to nie przeszkadza.
W przyszłości chętnie przeczytam jakąś inną książkę Anny Walczak, bo sądzę, że po w miarę udanym debiucie, autorka będzie się stawała tylko lepszą pisarką, czego jej życzę. Decyzję o przeczytaniu pozostawiam wam.

sobota, 13 sierpnia 2011

AGNIESZKA FORLAND "Przepis na torcik orzechowo-bezowy (czyli jak zrealizować marzenia)"



Pani Forland jest doradcą w ezoterycznych programach telewizyjnych, zajmuje się również Kartami Tarota, a niedawno spełniła swoje marzenie dotyczące napisania książki, którą miałam przyjemność przeczytać.
Zacznijmy od początku, czyli od szaty graficznej. Zakochałam się w niej od pierwszego wejrzenia i po same uszy. Całość jest słodko różowa, kusząca, każda strona pięknie zdobiona, dobrze, że jeszcze nie ma zapachu, bo chyba musiałabym ją schrupać. Wystarczy, że na nią spojrzę i już się uśmiecham, mam nadzieję, że takie było zamierzenie autorki. Dodatkowo do lektury otrzymujemy swoją własną książkę kucharską, którą możemy wypełnić swoimi cukierniczymi marzeniami, oczywiście takimi, które się zrealizuje.
W samej książce znajdziemy kilka przepisów na pyszne ciasta, wiele ciekawych anegdot, afirmacji i wizualizacji, które z pewnością pomagają się odprężyć, znaleźć w życiu jakiś cel, postawić sobie konkretne priorytety. Pani Agnieszka pokazuje nam, że żeby coś osiągnąć trzeba chcieć i działać, a nie siedzieć z założonymi rękami.
Ciekawa jest sama postać książki, która pod praktycznymi poradami dla przyszłej Mistrzyni Cukiernictwa, skrywa pomysły na oczyszczenie się ze złych emocji i na szczęście w życiu.
Jestem bardzo zadowolona z faktu, że taka książeczka miała okazję wpaść mi w ręce. Piec nie piekę, ale teraz już wiem ile frajdy można z tego mieć – sprawić przyjemność przede wszystkim samej sobie oraz bliskim. Uwielbiam słodycze, ciastka, torty, więc same porady są dla mnie bezcenne i już się cała uśmiecham na myśl, że coś pysznego mogłoby wyjść spod moich rąk.
Te niecałe 130 stron połknęłam w 40 minut, po czym czym prędzej udałam się po coś słodkiego. Warto poświęcić na nią czas, bo pokazuje nam tą dobrą drogę samych siebie i sposób, w jaki można osiągnąć wszystko, o czym tylko się marzy.
Jeszcze raz powtarzam, że cieszę się, iż miałam okazję przeczytać i czekam na kolejne magiczne tomiki, które zawsze wnoszą więcej pozytywnej energii do mojego życia. Więcej informacji o „Przepisie na torcik orzechowo-bezowy…” znajdziecie na stronach www.orzechowo-bezowy.pl i www.aforland.pl
Ja osobiście polecam i szykuję się do pieczenia pierwszego w swoim życiu, przepysznego ciasta.


czwartek, 11 sierpnia 2011

WALTER MOERS "Miasto Śniących Książek"

Walter Moers, jest bardzo popularną postacią w Niemczech. Dzieje się tak pewnie, dlatego, że jest twórcą komiksów, powieści i książek dla dzieci i dorosłych. „Miasto Śniących Książek” otrzymało nawet Nagrodę Fantastyki w 2005 roku.

„Miasto Śniących Książek” od dawna figurowało na moich listach gończych, aż w końcu udało mi się je dopaść i przeczytać. Chciałam osobiście przekonać się, nad czym tak wiele osób się zachwycało, więc czym prędzej zabrałam się do roboty i udało mi się w ciągu zaledwie dwóch dni poznać losy Hildegunsta Rzeźbiarza Mitów.
Osoba, o której mowa, to smok zamieszkujący Twierdzę Smoków, który wyrusza po śmierci swojego ojca poetyckiego, Lancelota Tokarza Sylab, do Miasta Śniących Książek w poszukiwaniu autora pewnego manuskryptu, który raz na zawsze zmienił ich zdanie o wszystkich książkach, jakie do tej pory przeczytali.
Gdy dociera do Miasta, jest podniecony jak dziecko, na każdym kroku natyka się na książki, antykwariaty i wydawnictwa. Raj dla moli książkowych, chciałoby się rzec. Próbując odnaleźć tajemniczego autora, nasz bohater poznaje Kibicera i Przeraźnicę, którzy na widok pokazanego im tekstu, wyrzucają Hildegunsta ze swoich antykwariatów i surowo nakazują mu uciekać z miasta. W końcu smok trafia do Fistomefela Szmejka, który w obawie przed książką zsyła Hildegunsta do katakumb miasta, gdzie prawie na pewno czeka go śmierć.

Ciężko jest streścić fabułę tej książki, bo to, co napisałam jest właściwie samym początkiem, a rozwinięcie dzieje się w katakumbach miasta, z których Hildegunst próbuje się wydostać i gdzie czeka go bardzo wiele niebezpieczeństw.
W książce roi się od tajemniczych stworzeń, jak pająxxxxy, bardzo sympatyczne buchlingi czy książkowe robaki. Najbardziej polubiłam właśnie wymienione przed chwilką buchlingi – małe cyklopy o imionach poetów, których książek uczą się na pamięć.
W opowieści nie znajdziecie przestoju akcji, cały czas coś się dzieje, a historia prze naprzód. Czytelnik nie powinien się zatem nudzić. Ja jednak przez cały czas odczuwałam jakiś niewytłumaczalny niedosyt, może, dlatego, że im dalej posuwała się akcja, tym spokojniejsza była narracja. Nie do końca potrafiłam się w niej więc odnaleźć, brakowało mi tych emocji wyczuwanych na każdej kartce.

Całość oceniam jednak na plus, jest to książka i dla młodszych czytelników i dla tych już średnio zaawansowanych. Myślę, że każdy znajdzie w niej coś dla siebie, ja miałam ochotę na troszkę fantastyki, niecodziennej fabuły z książkami w tle. I tu zaczyna się historia. 

sobota, 6 sierpnia 2011

Wielkie przenosiny!

No i jestem na Blogspocie, choć tak się zarzekałam, że z Onetu nie zrezygnuję. Wszyscy się przenieśli, to i na mnie czas.
Póki co, nie ogarniam tutaj za wiele, czy ktoś mógłby mi zatem pomóc wprowadzić zakładki i inne tego typu ulepszenia, których na Onecie nie ma? :)
Już wkrótce pierwsza recenzja, mam nadzieję, że przyjmiecie mnie tutaj jak starą znajomą :).