Eric-Emmanuel Schmitt jest jednym z moich ulubionych pisarzy, a teraz chyba również jedynym, który przedstawił mi gatunek, jakim jest opowiadanie, w tak korzystnej formie, że byłam więcej niż zadowolona. Jak to uczynił? Napisał na końcu "Trucicielki" dziennik, w którym pisze, że opowiadanie wymaga godzin pracy i trudu, bo pozbawione jest niepotrzebnych opisów, sugestii i "lania wody" (to już moje dopowiedzenie). I wszystkie jego argumenty do mnie trafiły.
"Trucicielka" to opowiadania o zbrodniach, grzechach, nienawiści i goryczy. Ale też o odkupieniu, o chęci poprawy, o wybaczeniu. Każde z nich jest inne, łączy je jedynie bardzo zbliżona tematyka, wszystkie też zawierają motyw św. Rity, patronki spraw beznadziejnych. Wzmianka o św. Ricie sugeruje, że zawsze jest jakaś droga do rozwiązania problemu, nawet gdy los płata nam figle na każdym kroku.
W tomiku znajdują się cztery opowiadania i bardzo trudno jest mi wybrać to, które mogłabym uznać za najlepsze. Chyba mimo wszystko na szczycie rankingu plasuje się tytułowe opowiadanie o trucicielce, która zabiła trzech swoich mężów, do samego końca grała niewinną, by otworzyć się jedynie przed księdzem, którego również pragnęła zniewolić.
Jeśli czytaliście "Odette i inne historie miłosne", to "Trucicielka" będzie dla was fantastycznym kontrastem. W końcu od miłości do nienawiści wiedzie krótka droga.
Jak dla mnie dość przeciętny zbiór opowiadań... chyba jednak dłuższe formy wychodzą Schmittowi lepiej...
OdpowiedzUsuńWiele treści w kilku słowach. Czytałam. Mocno refleksyjna :)
OdpowiedzUsuń